piątek, 13 września 2013

Final Fantasy XIII-2


„Final Fantasy Agito XIII” zmieniło się w „Final Fantasy Type-0”, zaś „Final Fantasy versus XIII” już oficjalnie stało się „Final Fantasy XV”. Co można powiedzieć o „Final Fantasy XIII-2”? Jest lepsze od nieszczęsnej trzynastki. Niestety, niewiele lepsze.

W FFXIII otrzymaliśmy chyba najgorszy zestaw bohaterów w całej historii serii, na czele z obrażoną bez sensu na cały świat , zimną jak ryba babą, która na noc wkłada głowę do wiadra z tanią, różową farbą, oraz niewiarygodnie źle poprowadzoną historię, która pogrzebała małe iskierki pomysłów kompletnie nieudolną narracją, złym rozpisaniem scenariusza, skupieniem się na śliczniusiej plastikowości postaci zamiast na treści, i ogólną nudą, jaką wiał przedstawiony świat. Tak, jak nie przejmowano się kompletnie nieprzyswajalnym przedstawieniem fabuły w trzynastce, tak równie lekko potraktowano scenariusz sequela – ni stąd, ni zowąd pojawia się nowa bogini, obdarzająca bohaterów (siostrę Lightning i chłopaka z przyszłości, gdzie nawet w zrujnowanym świecie bishouneni będą ostatnimi, którzy przeżyją) mocą podróżowania w czasie, co zmusza gracza do wyłączenia obszarów logiki i analizy w mózgu, ponieważ twórcy mają własne, magiczne teorie na temat paradoksów i zmieniania biegu czasu, a także przyczyny i skutku, nad którymi lepiej się nie zastanawiać.

Tak, fabuła jest lepiej przedstawiona niż w poprzedniczce, tak, łatwiej ją śledzić. Ale czy jest w ogóle warta śledzenia? Tego bym nie powiedziała. Główni bohaterowie – Serah i Noel – to para wyrwana prosto z cosplayu: cukierkowo słodziutka dziewuszka i rzekomo ostatni człowiek na planecie przyszłości (nie wypada przekonywująco w tej roli). Mamy jakiś przebłysk pomysłu, ale zostaje on zmarnowany na rzecz pokazania Lightning w zbroi z piórkami toczącej epicki pojedynek z nieprzyzwoicie nudnym wrogiem w nieprzyzwoicie nużącym świecie.

Iluzję nieliniowości tworzy możliwość odwiedzania kolejnych miejscówek w prawie dowolnej kolejności. Szkoda tylko, że miejscówki owe są nudnawe, pustawe, a choć teoretycznie możemy skakać po linii czasu po kilkaset lat w przód, świat w ogóle nie wydaje się zmieniać! Niewiarygodne, ale wg twórców 300 lat w tę czy w tę nie tylko nie czyni wielkiej różnicy technologicznej, ale ma też zerowy (!) wpływ na mentalność i kulturę ludzi. Innymi słowy – dostajemy niepotrzebnie zagmatwaną, niezbyt dobrze wyreżyserowaną i nienajlepiej rozpisaną, wiejącą nudą opowieść, bez której świat rpg-ów mógłby się spokojnie obejść. Aha, gra kończy się nagłym twistem i napisem – to be continued, za co zarabia u mnie sporego minusa.

Grafika? Śliczniusia. Muzyka? Ujdzie. Rozgrywka? Wciskaj X do oporu. To łatwiutki erpeg, w którym nie ma co się martwić takimi drobnostkami, jak śmierć drużyny, czy negatywne statusy (przy tym stare FFVI a nawet FFVIII mogą jawić się jako czysty hardkor!). Nawet finałowy boss jest łatwiejszy – jeśli zginiemy, walka wznowi się od tego etapu , w którym przeciwnik dokonał ostatniej transformacji (a nie – jak to drzewiej bywało – od ostatniego save’a, którego trzeba było na powrót załadować) – no, chyba że wyłączymy grę.

Podsumowując – zupełnie niepotrzebna, ale przynajmniej banalna do zaliczenia część serii.


Ocena: 6-/10