środa, 30 listopada 2011

Call of Duty Modern Warfare 3



Niniejszą opinię wystawił Psycho-Mantis.

Seria Call of Duty zaczyna przypominać tasiemcowaty serial. Rok w rok wychodzi nowa cześć gry. Tym razem ukazała się trzecia część podserii Modern Warfare. Jak się można było spodziewać, jest to dokładnie ta sama gra, jaką widzimy od paru lat. Starusieńki silnik został całkowicie wyeksploatowany (nie można jednak nie zauważyć, że  graficy wycisnęli z niego ostatnie soki). Gra nie robi wrażanie jak swego czasu oryginalne MW, do nowego Battlefielda 3 nie ma w ogóle porównania - pod względem graficznym wygląda przy konkurencji po prostu ubogo. Z drugiej strony, twórcy nie obiecywali gruszek na wierzbie co do oprawy i lekki lifting jest zauważalny już na pierwszy rzut oka, co sprawia – mimo wszystko - pozytywne wrażenie.

Muzyka jest jak najbardziej w porządku, niczego zarzucić nie można też oprawie audio w ogóle: wybuchy, walące się budynki, syreny, krzyk żołnierzy – do niczego właściwie nie można się przyczepić. Poza bronią. Niestety, ale od lat mam to samo poczucie, że broń w tej serii to jakieś plastikowe zabaweczki - wyglądają fajnie (te odwieczne bajery jak lufy, kolimatory, lunety,  są po prostu świetne), ale nie widzę, a właściwie - słyszę różnicy między strzelaniem z miniguna a pistoletu.  Broń terkocze tak nijako, że mam wrażenie, iż to karabinki ASG (Air Soft Gun). Konkurencja pod tym względem brutalnie miażdży MW3 – tu bowiem nawet zmiana magazynków brzmi jak plastik, a łusek to w ogóle nie słychać.

Za to gameplay zrywa czapkę razem z włosami. Akcja, akcja i jeszcze raz akcja w czystej postaci: bez przerwy ktoś strzela, coś wybucha, coś się wali. Misje są po prostu mistrzowskie - przejęcie Rosyjskiego U-Boota w czasie walk o Nowy York, czy walki o Paryż to klasa sama w sobie. Oczywiście, skrypt skryptem pogania, ale całość została wyreżyserowana fenomenalnie, co nie znaczy, że czasami nie zdarza się twórcom przegiąć maksymalnie ( taka choćby  walka z kilkoma śmigłowcami szturmowymi Hind-D przy pomocy transportowego Black Hawka’a to już kuriozum!), niemniej cała filmowa otoczka trzyma tempo nawet w misjach skradankowych. Jeśli chodzi o fabułę - jest świetnie! Czuć, że to kolejna brutalna światowa wojna która pochłania setki ofiar; cieszą liczne nawiązania do poprzednich części. Wszystkie wątki zostały bardzo zgrabnie pozamykane, a my mamy godne zwieńczenie trylogii MW - sam finał to, to czego życzyłbym sobie w każdej grze: prawdziwe mocne uderzenie, które ryje beret i zdziera papę z dachu!

Zarzut można mieć do sztucznej inteligencji wrogów i sojuszników. Wrogowie, jak zwykle, widzą głównie nas, a granaty rzucają z milimetrową precyzją, zaś sojusznicy to rasowi idioci: wbiegają w stado wrogów, aby karnie zebrać tęgie baty. Całe szczęście, ważne dla fabuły postacie są nieśmiertelne, bo inaczej gry chyba nie dałoby się ukończyć. Twórcy najwyraźniej chcieli przymaskować  problemy w sztucznej inteligencji efektownymi elementami walki wręcz: gdy nasi kompani znajdą się już w tłumie wrogów, potrafią ich zabić niezwykle widowiskowo.      

Co do trybu multiplayer, to za takowym w ogóle nie przepadam, a i ten z MW jakoś nigdy nie przypadał mi do gustu ze względu na przebajerzenie różnymi gadżetami czy też niezwykle irytującymi bonusami za killstrike’i. Pograłem jednak trochę i stwierdzić mogę, że multiplayer niewiele się zmienił od ostatniej części i potraktować go należy jedynie jako mappack Prawdziwą perełką są za to (i znowu) wyzwania Spec Ops przy których można spędzić kilka ładnych chwil.

MW3 oferuje dokładnie to, czego się można było po twórcach spodziewać: średnią grafikę i powtarzalny multiplayer, ale za to akcję w filmowym wydaniu ze świetną fabułą i prawdziwą megatoną na finał. Słowem, odgrzewany kotlet, ale za to w jakim sosie!


Plusy:
+ fabuła
+ filmowe akcje
+ zakończenie
+ gameplay
+ lifting graficzny

Minusy:
- AI
- powtarzalny multiplayer
- „plastikowe” bronie
- przestarzały silnik gry.

Ocena: 8-/10

wtorek, 29 listopada 2011

Sony Wireless Headset 7.1

Niniejszą notkę przygotował Psycho-Mantis.

Od dłuższego czasu poszukiwałem dobrego i łatwego w obsłudze headseta. W swojej ofercie Sony miało jedynie mini zestaw na ucho, ja szukałem zaś czegoś, co jednocześnie byłoby słuchawkami. Gdy Sony zapowiedziało pojawienie się dedykowanych słuchawek wraz z headsetem, wiedziałem,  że to może być produkt dla mnie.

Po premierze tegoż sprzętu w naszym kraju zaskakuje nieco cena, która oscyluje w granicach 400- 440zł. Jest to całkiem sporo, czy jednak zestaw jest tego wart?

W gustownym, sztywnym opakowaniu znajdziemy wytłoczkę ze słuchawkami, odbiornik USB oraz krótką instrukcję. Sam headset wygląda na bardzo solidny, wykonany jest z podobnego plastiku co PS3 slim, zatem nie tylko komponuje się z konsolą, ale jest łatwy do utrzymania w czystości. Obejma jest gruba i świetnie dociska słuchawki do uszu, które - co ważne - są sporych rozmiarów przez co dokładnie przykrywają całe ucho, wyciszając dźwięki z zewnątrz. Są na tyle spore, że ucho spokojnie mieści się w środku bez żadnego ucisku czy dyskomfortu. Jest to ważne, by słuchawki opierały się na głowie, a nie na uchu. Te posiadają szeroki zakres dostosowania wielkości do głowy, zatem można naprawdę wygodnie sobie je dopasować, a zastosowane poduszki z - jak się wydaje - materiału skóropodobnego są naprawdę miękkie i przyjemne w dotyku.

Po lewej stronie na obudowie nad słuchawką znajdują się dwa suwaki, po jednym z przodu i z tyłu, które służą do podgłaśniania oraz balansu głośności między słuchawkami a headsetem. Jest to świetne rozwiązanie - koniec z grzebaniem w ustawieniach! Jeśli nie słyszymy, co do nas mówią koledzy, wystarczy jednym palcem zmienić bez wychodzenia z gry balans i już wszystko słyszymy. Lewa część obudowy jest także włącznikiem: wystarczy przytrzymać 2 sekundy, by słuchawki zabłysły niebieską diodą na mikrofonie i rozległ się charakterystyczny dźwięk - to znak, że słuchawki są gotowe. By je wyłączyć, wystarczy znowu przytrzymać 2 sekundy.

Jednosekundowe wciśniecie tego samego przycisku  służy do mutowania mikrofonu. Gdy mikrofon jest wyłączony, dioda zmienia kolor na jasnoniebieski. Powyżej na obudowie znajduje się także mały guziczek do włączania i wyłączania dźwięku przestrzennego 7.1.

Jeśli ktoś ma wieczne obawy o kompatybilność sprzętów niededykowanych albo po prostu gubi się w ustawieniach, ten sprzęt jest stworzony dla niego. Obsługa jest banalnie prosta, właściwie można rzec, iż jest on bezobsługowy. Wszelkie informacje o włączonych funkcjach czy stanie baterii są identyczne jak w padach, informacje pojawiają się na ekranie, możemy także wykonać test, by sprawdzić, ile baterii pozostało: wystarczy szybko 2 razy wcisnąć główny przycisk power, a ilość błysków diody poinformuje o stanie naładowania.

Nieco wątpliwości budzi tylko sam mikrofon, który jest wykonany z twardego plastiku i jest wysuwany. Ostatnimi czasy popularnością cieszyły się raczej „gięte” mikrofony z miękkiego tworzywa, które możemy dowolnie doginać do twarzy. Mikrofon wysuwa się po prostu od tak, nic go nie dociska do pozycji wsuniętej czy wysuniętej.  Zaletą takiego rozwiązania na pewno jest fakt, że można go całkowicie schować gdy jest nieużywany. Cieszy na pewno bardzo dobry i czysty przekaz dźwięku, nie ma problemów z głosem – przynajmniej w moim przypadku żaden z kompanów online nie skarżył się, że nie rozumie, co do niego mówię.

Jeśli chodzi o dźwięk przestrzenny jakoś nigdy nie wierzyłem w moc słuchawek  7.1. Nie wyobrażałem sobie tego, by w słuchawkach dało się na tyle operować dźwiękiem, by  gracz odczuwał wrażenie dokładnej lokalizacji dźwięku.  Przyznać muszę, że byłem w błędzie – to naprawdę działa! Nie dość, że wyraźnie słychać, z której strony dochodzi odgłos, np. biegnącego gracza, to naprawdę  słychać, czy znajduje się on z przodu, z tyłu, z  boku, powyżej czy poniżej nas. Ponadto dźwięk to po prostu żyleta - headset testowałem z grą Battlefield 3 i dosłownie wyrywało człowieka z kapci.  Jedyne na co muszę zwrócić uwagę, to lekki szum  w słuchawkach, który pojawia się, gdy wyłączymy wszelkie dźwięki i siedzimy w ciszy. Oczywiście, trudno nazwać to wielką wadą, gdyż podczas gry szum jest niesłyszalny.

Headset ładuje się jak standardowego pada przy pomocy kabla usb, ładować można też przez PC.  Czas ładowania na full to około 3h, choć to bywa różnie, czasami po dwóch już jest gotowy do pracy. W czasie ładowania włącza się czerwona dioda, która świeci nieprzerwanie. Jak dotąd najdłuższy maraton z grą, kiedy to słuchawki chodziły bez przerwy, bez ładowania czy wyłączania, wykazał, że dopiero po 8h pracy non stop dioda zaczęła mrugać na czerwono, a na ekranie pojawił się komunikat, że bateria zaczyna się kończyć i wymaga ładowania. Myślę, że przy nieco normalniejszej eksploatacji i jednorazowej grze w granicach 2, 3h, spokojnie będą trzymać jeszcze dłużej.

Jeśli ktoś szuka naprawdę dobrych słuchawek z przestrzennym dźwiękiem oraz headsetem w jednym, śmiało może sięgnąć po nowy produkt Sony. Na początku nieco szokuje ceną, ale już przy pierwszym kontakcie jakość i łatwość obsługi jest odczuwalna, wyraźnie wskazując, że to sprzęt z wyższej półki. Myślę, że po pierwszym kontakcie, wielu graczy będzie miało poczucie dobrze zainwestowanych pieniędzy w ten zestaw.

Gorąco polecam!

Plusy:
+ design
+ mocna obudowa  z odpowiednim dociskiem
+ duże wygodne słuchawki
+ dobre materiały
+ łatwość obsługi
+ dźwięk żyleta
+ czystość głosu w mikrofonie
+ łatwość obsługi
+ ogólna funkcjonalność.

Minusy:
- dyskusyjna konstrukcja wysuwania mikrofonu
- lekkie szumy z głośników przy absolutnej ciszy.

Ocena: 9/10

środa, 16 listopada 2011

Professor Layton and the Lost Future



W „Lost Future” profesor Layton i jego wierne popychło... uch, znaczy – asystent, Luke, spotykają królika – ofiarę naukowych eksperymentów. Zwierzak, który wcześnie stracił rodziców i był torturowany w imię postępu, zostaje skarcony przez naszych protagonistów za... brak entuzjazmu i radości życia (!) – w końcu teraz jest już wolny, mówią mu. Bardzo żałowałam, że królik nie rzucił się na nich obu i nie przegryzł im tętnic szyjnych.

Moje największe rozczarowanie co do pierwszej części Laytona - pomijając nudnych bohaterów, odpychający styl rysowania co poniektórych postaci, smętną muzykę i ogólną monotonię - wiązało się z niewykorzystaniem potencjału dotykowego ekranu DS-a i wypełnieniem gry głównie zagadkami „książkowymi”. Seria postanowiła ugrzęznąć na dobre we wszystkim tym, co zaoferowała jedynka i serwować nam podobny zestaw do oporu. Dostajemy więc odgrzewanego kotleta, nieco mocniej doprawionego pieprzem – tym pieprzem były w "Lost Future" wyjątkowe udziwnienia przejawiające się w skrajnym brzydactwie niektórych postaci oraz niebywale ciężkostrawna historia. Jeśli ktoś myślał, że po ostatniej części ("Pandora's Box") nie można sklecić w tej serii bardziej naciąganej, wydumanej i absurdalnej fabuły, to – niestety - jedynie się łudził. Do tego wszystkiego dochodzi przewidywalność – czasem myślę, że gdyby w odpowiednich miejscach tej produkcji umieszczać fotki reżysera trzymającego tabliczki głoszące: „Uwaga! Zaskoczenie!” albo: „Nagły i dramatyczny zwrot akcji!”, mielibyśmy choć maleńką odrobinę humoru. A tak mamy tylko silenie się na kreskówkową „epickość”. Ach! Och! Ech!

Dobrze, że są jeszcze zagadki. Również odgrzewane kotlety, znane numery ze ściśle określonego repertuaru, ale zawsze. Niestety, jeśli grałeś już kiedyś w Laytona, miast rozwiązywać łamigłówki, będziesz przez większość czasu rozbijać system – tzn. szukać haczyków i wypatrywać mylących informacji w instrukcjach. Ot i wszystko.

Jak dla mnie: stanowczo najmniej zjadliwa część z całej dotychczasowej serii. Końcowa ocena i tak wydaje mi się zawyżona. Ale da się zagrać.

Ocena: 6=/10

Ech, gdyby tylko „Puzzle Agent” miał porównywalną ilość zagadek i o wiele dłuższą fabułę!

sobota, 12 listopada 2011

Tekken 6



Trzecią część serii „Tekken” (wydaną na PSX) zaliczam do pierwszej dziesiątki gier wszech czasów i uważam za istne mistrzostwo świata. Część piąta (wydana na PS2), choć nie tak dobra, również zabrała mi niemało godzin z życia. Co do części szóstej (wydana na PS3 i XBox360) mam bardzo mieszane uczucia.

Pierwsze, co ukłuło mnie po oczach, to straszliwie poszarpane krawędzie wszelkich obiektów (w tym postaci!). Na szczęście, ów drastyczny efekt można złagodzić, wyłączając funkcję „motion blur” (ponieważ gra wyszła poza Japonią pod koniec 2009 roku, domyślam, że miało to poprawiać wygląd na starszych telewizorach). Drugie, co zabolało mnie jako fana serii, to pewne detale, niezauważalne dla nowych graczy – m.in. drobne zmiany w kombinacjach ciosów ulubionych postaci (na niekorzyść), czy takie szczegóły, jak zmiana efektów powstającego do walki robota imieniem Jack, który kiedyś straszył odgłosami ramion zachowywujących się jak działa wypluwające pociski, a które teraz klekoczą niczym tania chińska zabawka. To porównanie dobrze odzwierciedla mój stosunek do całej gry jako takiej - zamiast pełnoprawnego produktu na najwyższym poziomie otrzymujemy efektownie opakowaną, ubogą imitację.

Najdziwniejsze, że w tej części „Tekkena” najważniejszym trybem nie są walki jeden na jednego, jak przystało na rasowe mordobicie, ale tryb zwany „Scenario Campaign”, który jest najbanalniejszą w świecie chodzoną nawalanką. Takie tryby występowały już w poprzednich odsłonach (w trzeciej części zabawa nazywała się „Tekken Force”), ale zawsze były to tylko dodatki dla gry właściwej. Dziwi więc, że nagle coś, co zawsze było najwyżej opcjonalną zabawą, drobnym urozmaiceniem, urosło nagle do rdzenia produktu. Owszem, możemy całkowicie zignorować ten tryb, ale wówczas nie odblokujemy filmików dla każdej postaci, nie zdobędziemy przeważającej liczby trofeów ani nie zarobimy pieniędzy na zmienienie wyglądu naszego zawodnika (a ceny za byle koszulkę są niezrozumiale wysokie!).

Najgorsze, że tryb ten jest zwyczajnie nudny, prymitywny i po prostu źle wykonany. Kamera potrafi dać się we znaki, miejscówki są sterylne, brzydkie i nijakie, zaś namierzanie przeciwnika służy chyba jedynie psuciu krwi graczy. Namierzonego oponenta wskazuje nam czerwony trójkącik – niestety, postać nie lokuje się automatycznie na najbliższym celu, a trójkącik trzyma się przeciwnika, aż ten padnie... a nawet chwilę potem. Można ręcznie przesunąć trójkącik na innego przeciwnika, lecz nie jest to zbyt wygodne. Tak więc, jeżeli od oznaczonego celu dzielą nas trzy napierające na nas postaci, nasz zawodnik będzie idiotycznie kopać powietrze, od czasu do czasu wymierzając przypadkowy cios, ponieważ nikt inny, nawet grzmocąca go horda wrogów, nie potrafi zaprzątnąć jego uwagi, jak tylko „wybraniec” z magicznym trójkącikiem. A kiedy wreszcie powalimy oznaczonego delikwenta na łopatki, najpewniej sami otrzymamy parę ciosów po buzi, jako że trójkącik nie spieszy się wcale z opuszczeniem ciała poległego i dumnie majaczy dłuższą chwilę nad jego głową, podczas gdy my zbieramy cięgi. Mamy tu też do czynienia z przenikającymi ciosami i ogólną kiepską mechaniką rozgrywki (standardowe ciosy poszczególnych postaci zwyczajnie nie sprawdzają się w tym chodzonym trybie wielu na jednego). Nie wiedzieć czemu, nie możemy przejść tego trybu do spółki z drugim graczem (chyba, że w trybie online, do czego nikt jakoś specjalnie nie zachęca, a ja nie miałam okazji przetestować tej „zabawy”), przez co przyjdzie nam trochę pomarudzić na AI wspomagającego nas partnera (areny pokonujemy w duecie). Na pocieszenie pozostaje nam fakt, że tryb ten, poza ledwie kilkoma momentami, jest banalny do przejścia. Inne tryby oddane do naszej dyspozycji to: versus (pojedynek z drugim graczem offline), pojedynki online, survival (próba pokonania jak największej liczby przeciwników pod rząd), arcade battle (sześć rund zakończych pojedynkiem z bossem), time attack (to samo co arcade – chodzi o osiągnięcie jak najlepszego czasu), team battle (walka zestawami zawodników, jeden po drugim), ghost battle (walka z „duchami” imitującymi zagrania prawdziwych graczy).

Nowości w szóstce to głównie kilka nowych postaci (w tym cukierkowa dziewczynka-android rzucająca głową, czy kobieta-guma Zafina) oraz cios zwany „Bound” – chodzi w nim o możliwość „dociśnięcia” przeciwnika do ziemi w trakcie wykonywania przerzutu („juggle”), co umożliwia jego kontynuowanie. Zauważalna nowość, choć nie rewolucyjna dla samej rozgrywki. Inna nowinka to „Rage”, czyli wejście przez zbierającą cięgi postać w stan „gniewu”, co drastycznie zwiększa siłę jej ciosów. Niestety, pomysł ten całkowicie rujnuje jakąkolwiek sprawiedliwą zabawę w „Tekkena”, jako że postać, której wystarczy zadać najostatniejszy cios, może nagle i niespodzianie – dzięki dodatkowej sile – całkowicie wyczyścić twój pasek życia. Klepany otrzymuje więc wspomaganie, dzięki któremu cała praca przeciwnika - przez jeden głupi błąd! - może pójść na marne. Bardzo nieprzyjemna sytuacja, zwłaszcza, gdy w ten sposób przyjdzie nam przegrać z żywym przeciwnikiem. Na domiar złego, z rozgrywki usunięto praktycznie możliwość szybkiego wycofania się postaci, co kiedyś pozwalało stosować rozmyślną obronę. W rezultacie nowa część „Żelaznej Pięści” (to dosłownie znaczy słowo „tekken”) stała się ordynarną nawalanką, w której liczy się głównie agresywność a nie strategia, o czym dobitnie przekonały mnie pojedynki online, w których przeciwnicy starali się po prostu jak najszybciej wbić mnie w powietrze, a potem błyskawicznie wykończyć nieustającym ciągiem ciosów, które nie pozwalały mi spaść. Huzia na Józia i do przodu!

O walkach online wypowiem się krótko: mamy tu bardzo długie wyszukiwanie przeciwników, lagi potrafiące skutecznie uniemożliwić zabawę, a brak szans na defensywną strategię sprawia, że liczy się tylko to, kto będzie szybszy i agresywniejszy w klepaniu przycisków. Słowem – absolutnie nic zabawnego.

W mojej ukochanej trójce każda postać miała o ile nie własną arenę (co do tego może mnie zawodzić pamięć), to na pewno własny podkład muzyczny (można było przesłuchiwać soundtrack poza grą właściwą, co było chwalebnym dodatkiem). Teraz niby mamy wielki przeskok technologiczny, a w rzeczywistości dostajemy znacznie mniej niż przed laty – ledwie kilka bardzo nieciekawie zaprojektowanych, smętnie się prezentujących aren (no, może poza zalanym tunelem, który jeszcze jakoś wygląda), z czego dwie losowe (nie możemy wybrać ich sobie sami). O tak, pod tym względem gra bardzo rozczarowuje. Jedyny plusik jestem w stanie przyznać za pomysł z chodzącymi po jednej z aren świniami, które... wylatują w kosmos, gdy tylko się je trąci. Przyznałabym też plusik planszy z owcami, gdyby nie to, że jest ona jedną z owych losowych plansz, do których – z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu – odmówiono graczom swobodnego dostępu.

Mało tego, areny nie dość, że są nijakie jako same projekty, to ich wykonanie też pozostawia wiele do życzenia – tekstury nie olśniewają, elementom otoczenia brakuje poligonów, a w innych pojawia się jakaś magiczna, rozmywająca wszystko poświata. Oczywiście, areny z trybu „Scenario Campaign” prezentują się jeszcze gorzej, przywodząc na myśl pewne sterylne miejscówki z co poniektórych gier na Playstation 2. O straszliwie poszarpanych krawędziach obiektów już wspominałam.

Grafika wypada zatem blado. A jak prezentuje się dźwięk? Głosy postaci i wszelkie efekty dźwiękowe stoją na wysokim poziomie i trudno mieć do nich jakieś zastrzeżenia. Doskwiera za to lichy podkład muzyczny, który ratują ledwie dwie, najwyżej trzy ścieżki – wcale nie dobre, a zwyczajnie dające się posłuchać. Może dlatego nie ma funkcji odsłuchiwana soundtracku jak w pamiętnej trójce?

Wachlarz postaci jest szeroki – do wyboru mamy czterdziestu zawodników reprezentujących zróżnicowane style walki – od capoiery, kung fu i teakwondo po... ciosy wymierzane niedźwiedzią bądź kangurzą/drewnianą/robocią łapą. Jest w czym wybierać i czym się pobawić. Postaci wykonane są... zadawalająco, a ich animacja nie budzi zastrzeżeń.

Ciekawa jest funkcja odpłatnego modyfikowania wyglądu postaci (pieniądze zarabiamy praktycznie w każdym trybie, ale pod względem opłacalności liczy się tylko „Scenario Campaign”). Możliwości zmiany są spore, ale przyznam, że udostępnione do zakupu części garderoby same w sobie są bardzo nieciekawe i pod tym względem lepiej wspominam bardziej stylowe propozycje obecne w "Tekken 5".

Na osobny minus zasługuje nieprzyzwoicie silny boss z trybu arcade. Nie ma szans, by pokonać go w uczciwej walce (chyba że jesteś hardkorowcem, który potrafi grać w „Tekkena” z opaską na oczach) – trzeba stosować tanie triki i oszukańcze zagrania. Podobna sytuacja ma miejsce w przypadku dodatkowej walki z robotem „Nancy” pojawiającej się w trybie „arcade”– można dostać szału, próbując pokonać to bydlę uczciwie i czysto, albo... użyć jedynego, powtarzanego do znudzenia ciosu Jacka-6 o nazwie „Dark Greeting” i potraktować całość jako niesmaczny żart programistów.

Pomimo mych licznych narzekań w szóstą część „Tekkena” da się jednak pograć i to dość przyjemnie – mam tu na myśli zwłaszcza tryb Versus. A jednak dla kogoś, kto zagrywał pada na wspaniałej trójce i całkiem niezłej piątce, szóstka jawi się jako wielka pomyłka i niemałe rozczarowanie. Dlaczego Namco uznało, że najlepiej będzie zmienić serię w nędzną chodzoną nawalankę, a z pojedynków wykluczyć wszelką możliwość rozsądnej, strategicznej defensywy – nie mam zielonego pojęcia! Mogę mieć tylko nadzieję, że szefostwo firmy dostrzeże, że to, co miało być gwoździem nowej produkcji, jest w rzeczywistości strzałem w kolano i że tryb „Scenario Campaign” oraz efekt „Rage” nie powinny znaleźć dla siebie miejsca w nowych odsłonach serii. Oby tak było!

Plusy:
- duży wybór postaci
- nadal świetna zabawa w pojedynkach jeden na jeden

Wady:
- Scenario Campaign
- tryb online (długie szukanie przeciwnika, lagi)
- przegięty boss
- nie zachwycająca oprawa audiowizualna
- niepotrzebne zmiany w mechanice („Rage”, brak możliwości szybkiego wycofania się)

Ocena: 7/10

czwartek, 10 listopada 2011

Puzzle Agent




Najpewniej w ogóle nie zagrałabym w tę nieciekawie zatytułowaną grę, która – nie da się ukryć - dość smętnie prezentuje się na screenach, gdyby nie trailer, w którym to przez krótką chwilę dane mi było ujrzeć... krasnala Hałabałę po wstąpieniu na Ciemną Stronę Mocy!! Jeżeli tytuły takie jak „Strefa Mroku” czy „Miasteczko Twin Peaks” wywołują przyjemne ciarki na Twoich plecach, powinieneś co rychlej zainteresować się przygodami Łamigłówkowego Agenta.

Gra powiela schemat znany z serii gier o profesorze Laytonie – mamy tu więc fabułę przeoraną łamigłówkami. Nic poza tym. Same zagadki są raczej proste i nie usatysfakcjonują pasjonata, który zjadł zęby na książeczkach MENSY – niektóre z nich są tak banalne, że wypada je uznać jedynie za żart (w pozytywnym znaczeniu słowa) twórców rozładowujący ponur nastrój przedstawionego, pokręconego świata opowieści.

Wadami gry są jej krótkość – mamy jedynie 37 zagadek do rozwiązania, z czego ledwie kilka wymaga głębszego namysłu, a także sterowanie – w dostępnej mi wersji na PS3 używamy krzyżaka bądź gałki pada, by przemieszczać się między elementami układanek lub dostępnymi odpowiedziami, co niestety jest tak niedopracowane, że w rezultacie przyjdzie nam sporo ponawykręcać kciukiem, nim wreszcie trafimy na pożądany element.

Z tych powodów gra - bardzo przeciętna, jeśli idzie o samą mechanikę - powinna otrzymać co najwyżej szóstkę. I to z wyrazistym minusem. Ale za Hałabałę z piekła i nastrój zasypanej śniegiem zapadłej dziury, świetną muzykę i wciągającą narrację chętnie oddam wszystkie istniejące i dopiero mające powstać gry o Laytonie!

Gorąco polecam!!

Ocena: 7/10