Trzecią część serii „Tekken” (wydaną na PSX) zaliczam do pierwszej dziesiątki gier wszech czasów i uważam za istne mistrzostwo świata. Część piąta (wydana na PS2), choć nie tak dobra, również zabrała mi niemało godzin z życia. Co do części szóstej (wydana na PS3 i XBox360) mam bardzo mieszane uczucia.
Pierwsze, co ukłuło mnie po oczach, to straszliwie poszarpane krawędzie wszelkich obiektów (w tym postaci!). Na szczęście, ów drastyczny efekt można złagodzić, wyłączając funkcję „motion blur” (ponieważ gra wyszła poza Japonią pod koniec 2009 roku, domyślam, że miało to poprawiać wygląd na starszych telewizorach). Drugie, co zabolało mnie jako fana serii, to pewne detale, niezauważalne dla nowych graczy – m.in. drobne zmiany w kombinacjach ciosów ulubionych postaci (na niekorzyść), czy takie szczegóły, jak zmiana efektów powstającego do walki robota imieniem Jack, który kiedyś straszył odgłosami ramion zachowywujących się jak działa wypluwające pociski, a które teraz klekoczą niczym tania chińska zabawka. To porównanie dobrze odzwierciedla mój stosunek do całej gry jako takiej - zamiast pełnoprawnego produktu na najwyższym poziomie otrzymujemy efektownie opakowaną, ubogą imitację.
Najdziwniejsze, że w tej części „Tekkena” najważniejszym trybem nie są walki jeden na jednego, jak przystało na rasowe mordobicie, ale tryb zwany „Scenario Campaign”, który jest najbanalniejszą w świecie chodzoną nawalanką. Takie tryby występowały już w poprzednich odsłonach (w trzeciej części zabawa nazywała się „Tekken Force”), ale zawsze były to tylko dodatki dla gry właściwej. Dziwi więc, że nagle coś, co zawsze było najwyżej opcjonalną zabawą, drobnym urozmaiceniem, urosło nagle do rdzenia produktu. Owszem, możemy całkowicie zignorować ten tryb, ale wówczas nie odblokujemy filmików dla każdej postaci, nie zdobędziemy przeważającej liczby trofeów ani nie zarobimy pieniędzy na zmienienie wyglądu naszego zawodnika (a ceny za byle koszulkę są niezrozumiale wysokie!).
Najgorsze, że tryb ten jest zwyczajnie nudny, prymitywny i po prostu źle wykonany. Kamera potrafi dać się we znaki, miejscówki są sterylne, brzydkie i nijakie, zaś namierzanie przeciwnika służy chyba jedynie psuciu krwi graczy. Namierzonego oponenta wskazuje nam czerwony trójkącik – niestety, postać nie lokuje się automatycznie na najbliższym celu, a trójkącik trzyma się przeciwnika, aż ten padnie... a nawet chwilę potem. Można ręcznie przesunąć trójkącik na innego przeciwnika, lecz nie jest to zbyt wygodne. Tak więc, jeżeli od oznaczonego celu dzielą nas trzy napierające na nas postaci, nasz zawodnik będzie idiotycznie kopać powietrze, od czasu do czasu wymierzając przypadkowy cios, ponieważ nikt inny, nawet grzmocąca go horda wrogów, nie potrafi zaprzątnąć jego uwagi, jak tylko „wybraniec” z magicznym trójkącikiem. A kiedy wreszcie powalimy oznaczonego delikwenta na łopatki, najpewniej sami otrzymamy parę ciosów po buzi, jako że trójkącik nie spieszy się wcale z opuszczeniem ciała poległego i dumnie majaczy dłuższą chwilę nad jego głową, podczas gdy my zbieramy cięgi. Mamy tu też do czynienia z przenikającymi ciosami i ogólną kiepską mechaniką rozgrywki (standardowe ciosy poszczególnych postaci zwyczajnie nie sprawdzają się w tym chodzonym trybie wielu na jednego). Nie wiedzieć czemu, nie możemy przejść tego trybu do spółki z drugim graczem (chyba, że w trybie online, do czego nikt jakoś specjalnie nie zachęca, a ja nie miałam okazji przetestować tej „zabawy”), przez co przyjdzie nam trochę pomarudzić na AI wspomagającego nas partnera (areny pokonujemy w duecie). Na pocieszenie pozostaje nam fakt, że tryb ten, poza ledwie kilkoma momentami, jest banalny do przejścia. Inne tryby oddane do naszej dyspozycji to: versus (pojedynek z drugim graczem offline), pojedynki online, survival (próba pokonania jak największej liczby przeciwników pod rząd), arcade battle (sześć rund zakończych pojedynkiem z bossem), time attack (to samo co arcade – chodzi o osiągnięcie jak najlepszego czasu), team battle (walka zestawami zawodników, jeden po drugim), ghost battle (walka z „duchami” imitującymi zagrania prawdziwych graczy).
Nowości w szóstce to głównie kilka nowych postaci (w tym cukierkowa dziewczynka-android rzucająca głową, czy kobieta-guma Zafina) oraz cios zwany „Bound” – chodzi w nim o możliwość „dociśnięcia” przeciwnika do ziemi w trakcie wykonywania przerzutu („juggle”), co umożliwia jego kontynuowanie. Zauważalna nowość, choć nie rewolucyjna dla samej rozgrywki. Inna nowinka to „Rage”, czyli wejście przez zbierającą cięgi postać w stan „gniewu”, co drastycznie zwiększa siłę jej ciosów. Niestety, pomysł ten całkowicie rujnuje jakąkolwiek sprawiedliwą zabawę w „Tekkena”, jako że postać, której wystarczy zadać najostatniejszy cios, może nagle i niespodzianie – dzięki dodatkowej sile – całkowicie wyczyścić twój pasek życia. Klepany otrzymuje więc wspomaganie, dzięki któremu cała praca przeciwnika - przez jeden głupi błąd! - może pójść na marne. Bardzo nieprzyjemna sytuacja, zwłaszcza, gdy w ten sposób przyjdzie nam przegrać z żywym przeciwnikiem. Na domiar złego, z rozgrywki usunięto praktycznie możliwość szybkiego wycofania się postaci, co kiedyś pozwalało stosować rozmyślną obronę. W rezultacie nowa część „Żelaznej Pięści” (to dosłownie znaczy słowo „tekken”) stała się ordynarną nawalanką, w której liczy się głównie agresywność a nie strategia, o czym dobitnie przekonały mnie pojedynki online, w których przeciwnicy starali się po prostu jak najszybciej wbić mnie w powietrze, a potem błyskawicznie wykończyć nieustającym ciągiem ciosów, które nie pozwalały mi spaść. Huzia na Józia i do przodu!
O walkach online wypowiem się krótko: mamy tu bardzo długie wyszukiwanie przeciwników, lagi potrafiące skutecznie uniemożliwić zabawę, a brak szans na defensywną strategię sprawia, że liczy się tylko to, kto będzie szybszy i agresywniejszy w klepaniu przycisków. Słowem – absolutnie nic zabawnego.
W mojej ukochanej trójce każda postać miała o ile nie własną arenę (co do tego może mnie zawodzić pamięć), to na pewno własny podkład muzyczny (można było przesłuchiwać soundtrack poza grą właściwą, co było chwalebnym dodatkiem). Teraz niby mamy wielki przeskok technologiczny, a w rzeczywistości dostajemy znacznie mniej niż przed laty – ledwie kilka bardzo nieciekawie zaprojektowanych, smętnie się prezentujących aren (no, może poza zalanym tunelem, który jeszcze jakoś wygląda), z czego dwie losowe (nie możemy wybrać ich sobie sami). O tak, pod tym względem gra bardzo rozczarowuje. Jedyny plusik jestem w stanie przyznać za pomysł z chodzącymi po jednej z aren świniami, które... wylatują w kosmos, gdy tylko się je trąci. Przyznałabym też plusik planszy z owcami, gdyby nie to, że jest ona jedną z owych losowych plansz, do których – z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu – odmówiono graczom swobodnego dostępu.
Mało tego, areny nie dość, że są nijakie jako same projekty, to ich wykonanie też pozostawia wiele do życzenia – tekstury nie olśniewają, elementom otoczenia brakuje poligonów, a w innych pojawia się jakaś magiczna, rozmywająca wszystko poświata. Oczywiście, areny z trybu „Scenario Campaign” prezentują się jeszcze gorzej, przywodząc na myśl pewne sterylne miejscówki z co poniektórych gier na Playstation 2. O straszliwie poszarpanych krawędziach obiektów już wspominałam.
Grafika wypada zatem blado. A jak prezentuje się dźwięk? Głosy postaci i wszelkie efekty dźwiękowe stoją na wysokim poziomie i trudno mieć do nich jakieś zastrzeżenia. Doskwiera za to lichy podkład muzyczny, który ratują ledwie dwie, najwyżej trzy ścieżki – wcale nie dobre, a zwyczajnie dające się posłuchać. Może dlatego nie ma funkcji odsłuchiwana soundtracku jak w pamiętnej trójce?
Wachlarz postaci jest szeroki – do wyboru mamy czterdziestu zawodników reprezentujących zróżnicowane style walki – od capoiery, kung fu i teakwondo po... ciosy wymierzane niedźwiedzią bądź kangurzą/drewnianą/robocią łapą. Jest w czym wybierać i czym się pobawić. Postaci wykonane są... zadawalająco, a ich animacja nie budzi zastrzeżeń.
Ciekawa jest funkcja odpłatnego modyfikowania wyglądu postaci (pieniądze zarabiamy praktycznie w każdym trybie, ale pod względem opłacalności liczy się tylko „Scenario Campaign”). Możliwości zmiany są spore, ale przyznam, że udostępnione do zakupu części garderoby same w sobie są bardzo nieciekawe i pod tym względem lepiej wspominam bardziej stylowe propozycje obecne w "Tekken 5".
Na osobny minus zasługuje nieprzyzwoicie silny boss z trybu arcade. Nie ma szans, by pokonać go w uczciwej walce (chyba że jesteś hardkorowcem, który potrafi grać w „Tekkena” z opaską na oczach) – trzeba stosować tanie triki i oszukańcze zagrania. Podobna sytuacja ma miejsce w przypadku dodatkowej walki z robotem „Nancy” pojawiającej się w trybie „arcade”– można dostać szału, próbując pokonać to bydlę uczciwie i czysto, albo... użyć jedynego, powtarzanego do znudzenia ciosu Jacka-6 o nazwie „Dark Greeting” i potraktować całość jako niesmaczny żart programistów.
Pomimo mych licznych narzekań w szóstą część „Tekkena” da się jednak pograć i to dość przyjemnie – mam tu na myśli zwłaszcza tryb Versus. A jednak dla kogoś, kto zagrywał pada na wspaniałej trójce i całkiem niezłej piątce, szóstka jawi się jako wielka pomyłka i niemałe rozczarowanie. Dlaczego Namco uznało, że najlepiej będzie zmienić serię w nędzną chodzoną nawalankę, a z pojedynków wykluczyć wszelką możliwość rozsądnej, strategicznej defensywy – nie mam zielonego pojęcia! Mogę mieć tylko nadzieję, że szefostwo firmy dostrzeże, że to, co miało być gwoździem nowej produkcji, jest w rzeczywistości strzałem w kolano i że tryb „Scenario Campaign” oraz efekt „Rage” nie powinny znaleźć dla siebie miejsca w nowych odsłonach serii. Oby tak było!
Plusy:
- duży wybór postaci
- nadal świetna zabawa w pojedynkach jeden na jeden
Wady:
- Scenario Campaign
- tryb online (długie szukanie przeciwnika, lagi)
- przegięty boss
- nie zachwycająca oprawa audiowizualna
- niepotrzebne zmiany w mechanice („Rage”, brak możliwości szybkiego wycofania się)
Ocena: 7/10