O problemach z serią Atelier wspomniałam w notce o
„Atelier Ayesha”. Ponieważ „Atelier Meruru” wyszła wcześniej, dostajemy w niej
to, co zwykle – bardzo nudną fabułę spisaną na kolanie, nędzne dialogi o niczym,
postaci o głębi i uroku szarego kartonu i totalne uczucie marnowanego (po raz
n-ty!) potencjału.
Na plus również to, co zawsze, czyli niewiele – zbieranie
ziółek i kryształków do alchemicznych przepisów i niespieszne turowe walki
(jakimś cudem) wciągają.
Niestety, w przygodach Meruru, podobnie jak w „Atelier Rorona”,
przebijają się japońskie zboczenia, a zwłaszcza fascynacja długonogimi
lolitkami. Statyczne obrazki przedstawiające bohaterki w charakterystycznych
pozach nie mogą być odebrane inaczej, jak przygotowywanie młodego odbiorcy do
wejścia w świat ostrzejszego, rysunkowego porno (a nawet oswojenie go z
lolitkowym seksbiznesem, który kwitnie w Japonii).