Marvelous straciło prawa do używania nazwy „Harvest Moon”,
dlatego najnowsza odsłona serii wychodzi poza Japonią pod szyldem „Story of
Seasons”. Czy nowe imię dla znanej serii to jedyne, co się zmieniło? Niestety,
nie.
Już na od początku SoS odrzucało mnie designem – zamiast
klasycznych chibi ludzików dostajemy patykowate postacie z dyniowatymi głowami;
zwierzęta, a zwłaszcza krowy, straciły swój dawny urok, a samo otoczenie nie ma
czym zachwycać. Po części jest to spowodowane tym, że twórcom bardzo zależało
na możliwości customizacji – postaciom można zmieniać stroje, fryzury i kolor
skóry, a budynki na farmie, łącznie z grządkami, płotami i wszelakiej maści
dekoracjami, ustawiać wedle uznania. Także pewne fragmenty miasteczka są nam
oddane do swobodnego ozdabiania fontannami, rzeźbami czy belami siana. Szczerze
mówiąc, chętnie zrezygnowałabym z wszelkiej customizacji, gdyby przedstawiony
świat miał ten swój specyficzny klimat znany chociażby z mojego ulubionego More
Friends of the Mineral Town, gdzie każdy zakątek – choć widziany po tysiąckroć
– zdawał się być dopieszczony przez grafików, aby dobrze się kojarzył i nie
nużył koniecznością powrotów do niego. SoS nie dało mi tego wrażenia spójności
i kompletności, nie czułam, że ktoś nad tym siedział i dobrze się zastanowił
nad zaplanowaniem przestrzeni. No i -
tak zwyczajnie – nie jest zbyt ładnie, co dotyczy również strony dźwiękowej:
muzyka nieco mnie irytowała, zaś takie np. gdakanie kury brzmi bardziej jak
gwałtowne czknięcie.
Niektórzy wielbiciele serii załkali nad pewnymi zmianami w
mechanice rozgrywki. Do tych należy m.in. niemożność wyrywania warzyw
pojedynczo. Teraz postać zbiera plony z poletka o wymiarach 3x3, co oznacza, że
dwoma kliknięciami (jedno na „żniwa”, drugie na podniesienie pudła z plonami)
zbiera 9 płodów rolnych na raz. Starzy wyjadacze podnoszą lament, że to już nie
to samo, ale z drugiej strony czas w SoS mknie tak szybko, że w dawnym systemie
trudno byłoby się ze wszystkim wyrobić.
Zniknęło kultowe „shipment box”, do którego dawniej wrzucało
się plony przeznaczone na sprzedaż – teraz trzeba nosić swe produkty na targ,
na którym dokonujemy też zakupów (nasiona, nowe zwierzęta, plany budynków, itd.).
Na początku do miasteczka przybywa zaledwie jeden kupiec, ale sprzedając mu
określoną liczbę produktów, odblokowujemy następnego. Kolejni wymagają więcej
zachodu – np. wytworzenia i sprzedania określonej, całkiem pokaźnej liczby
dekoracji czy ubrań, na czym zejdzie nam mnóstwo czasu. Kupcy mają różne ceny
skupu, różne produkty, dni promocji, chcą kupować określony towar, ale szczerze
mówiąc tylko na początku zwraca się na to baczniejszą uwagę. Ponieważ ceny za
rozmaite dobra są nie takie małe, gracz rzuca się na wszystko, co tylko wpadnie
mu w ręce, zbierając nawet owady, które można sprzedać. Każdego dnia przyjdzie
mu też po wielokroć wskakiwać w pełnym ubraniu do kolejnych odcinków rzeki, by
wyłowić coś na sprzedaż (są śmieci, materiały budowlane, ryby, a nawet cenne
minerały). Tak jest jednak jedynie do momentu, w którym odkryje korzyści jakie
daje uprawa lnu i farbowanie go na złoto – jest to bardzo łatwy sposób na duże
ilości gotówki i zastanawiam się czy nie lekkie przeoczenie ze strony twórców.
SoS wprowadza także system wynajmu pól – chodzi o określone
tereny, na których określone rodzaje roślin rosną szybciej niż na naszym
przydomowym poletku (jest np. sad owocowy, pole kwiatowe czy pole ryżowe).
Najpierw musimy wygrać dostęp do danego pola, startując w konkursie z danej
kategorii (np. kto zarobi najwięcej na sprzedaży w dany dzień), potem pozostaje
ono pod naszą opieką tak długo, jak długo odnawiamy pozwolenie na użytkowanie
go. Co bywa niestety uciążliwe, gdyż taką prośbę możemy złożyć jedynie w dany
dzień, a jeśli go przegapimy, wrócimy do etapów konkursowych. Teoretycznie
każdy kolejny konkurs jest coraz trudniej wygrać i poprzeczka idzie w górę, ale
gdy znamy sztuczkę z lnem, nie jest to już żaden problem. Co gorsza, latanie od
pola do pola, by podlewać różne uprawy jest zwyczajnie nudne i czasochłonne, i
poświęcą się mu chyba tylko ci, którzy mają manię wyciskania z gier ostatnich
soków i będą chcieli dostać medal za sprzedaż każdego możliwego produktu.
Pamiętacie wyścigi konne, zapasy kur albo konkurs freesbie z
MFoMT? Nic z tego nie pozostało. Teraz na konkurs jedynie się przychodzi, a
juror wydaje werdykt, odznaczając najlepszą krowę, najsmaczniejsze ciasto czy
najładniejszego pomidora. Nuda… Są jeszcze konkursy mody, na które trzeba
przygotować pasujący tematycznie strój, ale ponieważ szycie ubrań jest męczące (masa
klikania bez odpowiednich filtrów, zmuszających co bardziej zapartych do
robienia odręcznych notatek), nie ma z tego najmniejszej nawet frajdy.
Najgorsze, że (tak jak w poprzednich odsłonach serii)
posiadanie mnóstwa pieniędzy, nie daje żadnych korzyści; gdyby można choć nająć
pracowników na pole, ale nie! – jesteś bogaty, a musisz sam wywijać motyką!
Żadnych zysków nie daje też poślubienie konkretnej osoby. Trzeba przy tym
zaznaczyć, że w SoS dano nam chyba najnudniejszy zbiór kandydatów w dziejach serii
– nie zachwycają ani designem, ani tymi okruchami charakteru, którymi winni się
wyróżniać. Jest trzydziestoparolatek, który co chwila narzeka na swoją starość
(poważnie! Zachowuje się jakby miał z 4 dekady więcej!) i antykwariusz, który
wygląda na przedszkolaka – ot i wszystko, co ciekawego można o nich powiedzieć.
Nowinką są dwa poziomy trudności – ten drugi, „seedling”,
pojawił się po masowych narzekaniach ze strony japońskich graczy na tryb
oryginalny. Na poziomie „seedling” bohater wolniej traci siły przy pracy, a ilość
produktów wymaganych dla odblokowania poszczególnych kupców została zmniejszona
(choć i tak jest ich dużo).
Ze śmiesznostek należy wymienić widły do samodzielnego wyrobu
(tak, tak – w tej części zwierzęta zaczęły brudzić i trzeba im sprzątać), a
także wprowadzenie trzech wariantów ślubu – im droższa opcja, tym szybciej
zachodzi się w ciążę (hmm…).
O dziwo, w SoS całkowicie zbyteczny jest pies (dlatego w ogóle
go nie kupiłam), wyrzucono kopalnię na rzecz ściany w obszarze safari (można
tam karmić dzikie zwierzęta), z której dziennie pozwala się nam wystukać
młotkiem kilka minerałów, a elfów nie da
się obłaskawić, by później wyrywały nam rzepy.
Przyznaję bez bicia, że choć tak pusta, niezbyt ładna i nużąca,
gra wyrwała mi całe 200 godzin z życia. Obawiam się, że wynikło to tylko i
wyłącznie z sentymentu do starego dobrego Mineral Town.