Notkę przygotował Psycho-Mantis.
Po wręcz kultowej części
pierwszej i bardzo dobrej części drugiej apetyty odnośnie kontynuacji były
ogromne. Niestety, Bioshock: Infinite najzwyczajniej rozczarowuje. Podniebne
miasto Columbia w najmniejszym stopniu nie przytłacza tak, jak robiło to
Rapture - nie zachwyca nawet monumentalnym budownictwem, a cały klimat „uwięzienia”
zanikł.
Nie wykorzystano potencjału jakie
miało miasto w chmurach - tak naprawdę jego zawieszenie nad ziemią nie ma
większego znaczenia dla fabuły czy gameplayu - lokacje na zewnątrz są nieliczne
i raczej nie wykorzystują faktu latania całej metropolii. Sytuację pogarsza
brak splicerów. Jedynym ciekawszym elementem jest wykorzystywanie skyline’ów do
przemieszczania się, ale w zasadzie
normalne miasto oplecione takimi liniami transportowymi dałoby ten sam efekt.
Fabularnie gra jest prowadzona
miałko - gracza bardziej interesuje sianie ołowiu aniżeli zdarzenia
przedstawione w grze. Niewiele możemy się też dowiedzieć o samym mieście
podczas jego eksploracji. Dopiero pod koniec fabuła nabiera tempa, ale nie
potrafi już zaskoczyć i wciągnąć gracza.
Gameplay jest fajny - przyjemnie
się strzela, używa toników, a całość daje dużo radochy. Towarzysząca nam
Elizabeth zachowuje się w miarę jak człowiek - nie musimy się o nią martwić, zawsze
stara się być lekko przed nami, dlatego zawsze mamy ją na oku. Czasem podrzuci
jakieś przedmioty, broń czy toniki, a w czasie walki ukrywa się, dzięki czemu w
ogóle nie musimy zajmować się jej obroną, co jest świetnym pomysłem. Wreszcie
nie ciągniemy za sobą kuli u nogi, jak to w wielu grach bywa.
Niestety, ale nowy Bioshock jest
niczym więcej jak ciekawym acz bezmyślnym shooterem. Absolutnie nie tym, czym
miał być i co obiecali nam twórcy. Wszystkie gameplaye i trailery, jakie serwowano
nam przed premierą, można śmiało powiedzieć, przedstawiały nam zupełnie inną
grę, pełną rozmachu, z rozbudowaną
mechaniką i złożoną walką, wymagającą taktyki i pozwalającą na stosownie wielu
sztuczek. Tymczasem wszystko sprowadza się do siania ołowiu, a pełnych polotu
skryptowanych walk nie ma wcale. Elizabeth miała mieć możliwość otwierania
portali, co mięliśmy wykorzystywać, miedzy innymi, do zgniatania przeciwników
przedmiotami (czy wywołując np. burzę), tymczasem możemy jedynie otworzyć sobie
portal w ustalonych miejscach, gdzie znajdziemy apteczkę, broń czy pojedynczy
hak. Gracze mogą czuć się po prostu oszukani.
To samo tyczy się wielu innych
aspektów gry, jak choćby muzyki, która nie umywa się do poprzedników. Jako
nietuzinkowy i ciekawy shooter, gra broni się w pełni - ciskanie mocami i strzelanie daje sporo frajdy, ale to taka woda po Rapture. Posmak Bioshocka jest,
ale treści niewiele.
Ocena: 7+/10
Plusy:
+ moce
+ hak i skyline
+ radocha z walki
+ nietuzinkowość
Minusy:
- wyjałowienie zapowiadanej rozgrywki
- znaczny spadek formy po dwóch pierwszych częściach
- nijaka muzyka
- utrata klimatu
- mało wciągająca fabuła