Gdyby nie wydania gazetowe, najpewniej nie zagrałabym wcale w „The Next Big Thing”. Wygórowana cena w połączeniu z niezbyt sympatycznie wyglądającymi postaciami ze screenów skutecznie zniechęcały do zainteresowania się grą. Teraz mogę uczciwie przyznać, że nie jest ona aż tak zła, jaką mi się zdawała, ale nadal uważam, że nie jest warta więcej niż cena magazynu, do którego ją załączono.
Plusy to strona techniczna – grafika (mocne, wesołe kolory), udźwiękowienie, głosy większości postaci i ogólna mechanika rozgrywki (chociaż ponarzekać można na niezbyt czytelne przejścia w niektórych miejscówkach).
Nie przypadły mi do gustu koncepcja plastyczna postaci (choć otoczenie jest sympatyczne) i humor (zdarzyło mi się uśmiechnąć jedynie w paru momentach tej cienkiej komedii). Główni bohaterowie to typowo zmarnowany potencjał – niby skaczą sobie do oczu, ale nic ciekawego z tego nie wynika. Twórcy każą nam wierzyć, że między nimi iskrzy, ale gracz przecież widzi, że to bujda na resorach. Zagadki są mało atrakcyjne, a dwie z nich zaliczyć należy do naprawdę absurdalnych. Gra jest mało wymagająca, a przy tym śmiesznie krótka, co w zestawieniu z jej ceną (w niektórych sklepach dochodzącą nawet do 80zł) budzić może jedynie niesmak.
W skrócie: „The Next Big Thing” to ładnie wyglądająca i nieźle brzmiąca, standardowa, mało wymagająca i siląca się na dowcip przygodówka, która zdecydowanie mogłaby być lepsza. I dłuższa. No i lepiej przetłumaczona.
Ocena: 6=/10