„Yu-Gi-Oh! Nightmare Troubadour” jest dwa lata starszy od “World Championship 2008” – najprościej więc byłoby powiedzieć, że to po prostu starsza edycja bardzo dobrej karcianki. Trzeba jednak być świadomym różnic między tymi dwoma tytułami.
Najważniejsza z nich to mniejsza liczba kart - tryb fabularny obraca się wokół pierwszych mang i anime (tych sprzed serii GX). Druga istotna różnica to brak gotowej listy przeciwników, z której możemy wybrać adwersarza – niestety, przez całą grę musimy chodzić po mieście i wyszukiwać innych zawodników za pomocą specjalnego radaru. Jest to dość uciążliwa niedogodność. Trzecia różnica dotyczy lekko zmienionego interfejsu – akcje przeprowadza się na panelu bocznym i nie można ich dokonywać z pozycji samej karty, jak w „WC2008”. Nie jest to w żadnym wypadku jakaś fundamentalna zmiana – myślę, że dla początkujących ten prostszy interfejs będzie zwyczajnie klarowniejszy.
Nie wiem, czy to tylko subiektywne odczucie, ale zdaje mi się, że sama rozgrywka jest odrobinę wolniejsza od „WC2008”. I znów – to tylko kwestia gustu, ale projekty postaci i ogólna strona wizualna (zwłaszcza plansze utrzymane w błękitach i fioletach) podobają mi się bardziej niż w przypadku „WC2008”. Z muzyką jest różnie – niektóre fragmenty są całkiem sympatyczne, inne zaś trudne do zdzierżenia. Efekty dźwiękowe są słabe, ale to akurat przywara calutkiej serii. Nie wiem za to, czemu licznik pojedynków dla każdej postaci staje na wyniku „99”.
Czy warto kupować NT, skoro wyszły nowe edycje i to z zupełnie nowych serii anime? Ze względu na ograniczoną liczbę kart, jak i na fakt, że za stare gry Nintendo każe sobie płacić jak za nowe (bo inna strategia byłaby rzekomo nieuczciwa wobec tych, którzy kupili swoje egzemplarze w dniu premiery), raczej nie. Chyba że jesteś fanem, który wypróbowuje każdą grę sygnowaną znakiem serii. Wśród nich NT wyróżnia się zdecydowanie na plus.
Ocena: 7+/10