Na początku
Nintendo zarabia u mnie dużego minusa za wydanie u nas tej gry jedynie w formie
elektronicznej. To naprawdę coś paskudnego pozbawić kolekcjonera towaru, za
który płaci, a którego nie może wziąć do ręki i postawić sobie z dumą na półce.
Capcom dostaje zaś dwa duże minusy: jeden za odwrócenie się plecami do fanów,
drugie za sygnowanie gry imieniem prawnika z charakterystycznym fryzem, podczas
gdy w rzeczywistości jest on zaledwie jednym z trzech głównych adwokatów tej
części, a nie jego gwiazdą.
Jeżeli nie
chcecie zaczynać zabawy z serią Ace Attorney od poprzednich części, Capcom
kłania Wam się w pas. Co prawda pojawia się Phoenix Wright, jego adoptowana
córka Trucy, Apollo Justice, na krótką chwilę (za krótką!) wpada też Miles
Edgeworth, Pearls i (zupełnie niepotrzebnie) Klavier, ale wszystkie inne ważne
i znane z serii postaci (Gumshoe, Buttz – chociaż tego akurat nie żałuję, Maya,
…) zostają wyrzucone przez okno, a zdarzenia z poprzednich gier w ogóle nie
mają znaczenia dla fabuły Dual Destinies.
Innym ukłonem w
stronę zupełnych żółtodziobów jest pozbycie się kar związanych z udzielaniem
błędnych odpowiedzi sądowi. Teoretycznie są, ale kiedy wyczerpie się nasz
limit, gra otwiera przed nami opcję „try again”. Co jeszcze nie byłoby aż takie
najgorsze, biorąc pod uwagę, że większość graczy i tak kombinowała z sejwami w
razie porażki, byleby nie zaczynać rozgrywki od początku dnia danego procesu,
gdyby nie to, że poziom trudności jest momentami żenująco prosty, a gra cały
czas prowadzi nas za rączkę (nowa zakładka „Notes” nawet instruuje, co
konkretnie mamy pokazać jakiej postaci podczas etapu śledztwa).
Kolejne zarzuty
mam do fabuły. Co prawda wszystkie sprawy z serii należało zawsze traktować z
przymrużeniem oka (i to nie tylko ze względu na obecność mediów
spirytystycznych i magiczne bransolety), a scenarzyści popełniali głupie błędy
(jak choćby twierdząc, że samochód nie odpali, gdy włoży się szmatę do rury
wydechowej, że o możliwości pisania po skręceniu karku nie wspomnę), ale w DD
mocno przegięli, czyniąc pozostawione przez sprawcę DNA rzeczą niemal
niemożliwą do zniszczenia, a wręcz magiczną. To niby drobna sprawa, ale –
niestety – to właśnie na niej opiera się główna oś fabularna tej części, a
przez to historia rozchodzi się w szwach i pozostawia po sobie uczucie sporego
niesmaku. Muszę też przyznać, że ze wszystkich gier z Phoenixem w roli głównej,
DD oferuje najmniej ciekawe sprawy, które – o zgrozo – zapomina się niemal
zaraz po ukończeniu tytułu. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek wcześniej
tak mało interesowała się kto zabił i dlaczego. Magia gdzieś się zagubiła i
trudno nie podejrzewać, że ma to jakiś związek z nieobecnością Shu Takamiego, głównego
twórcy marki, na pokładzie.
Nie uważam też,
by przeniesienie gry w 3D wyszło jej na dobre. Ucierpiał na tym zwłaszcza
tytułowy protagonista, który z wyrazistego stał się gładki i plastikowy –
dziwnie wygląda zwłaszcza widziany en
face. Również głosy postaci wykrzykujących sławne: „Objection!” dobrane
zostały wyjątkowo nieporadnie, nagrane wręcz jakby na odczepnego. W kwestii
ogólnego projektu postaci plus należy się za to za postać Blackquilla – cieszę
się, że po straszliwej nudzie, jaką zafundował nam nieszczęsny „Apollo
Justice”, seria wraca do schematu prokuratora z dziwactwami.
Ocena: 6-/10
Plusy:
+ to mimo wszystko wciąż Ace Attorney...
Minusy:
-... choć stracił pazur
- za mało Phoenixa w Phoenixie
- taki sobie soundtrack
- słaby scenariusz
- brak wersji pudełkowej