sobota, 1 stycznia 2011

Harvest Moon - kilka uwag



Ostatnio jeszcze bardziej utwierdziłam się w przekonaniu, jak dobrą grą jest „More Friends of Mineral Town” (tudzież „Friends of Mineral Town” – oba tytuły różnią się drobnymi szczegółami, przy czym „More Friends...” przeznaczona jest dla żeńskiej części graczy).

Granie w „Hero of Leaf Valley”, choć całkiem przyjemne, w zestawieniu z „More Friends...” obnaża całą swą prostotę i właściwie kompletny brak rzeczywistego wyzwania. Choćby taka kopalnia – w MFoMT ( i FoMT – moje uwagi będą się tyczyć obu tych części) trzeba było szukać zejścia na niższy poziom za pomocą szpadla, co pozbawiało naszą postać sił, tak więc gracz, który chciał zejść naprawdę głęboko (na przykład, by zdobyć diament), musiał „kombinować” z punktem zapisu (na szczęście, grę dało się zapisać w dowolnym momencie) – najpierw zapisać się na danym poziome, znaleźć zejście, a potem wgrać poprzedni zapis i odsłonić szpadlem tylko ten skrawek ziemi, w którym to zejście znaleźliśmy. Takie małe oszukiwanie wcale nie ułatwiało rozgrywki – kolejne poziomy miały coraz większą powierzchnię, więc nieźle się człowiek szpadlem namachał i kamieni ponarozbijał, zanim udało mu się zejść niżej.
W HoLV kopalnię zastąpiono prostymi puzzlami umieszczonymi w kolejnych grotach (a tych było ledwie kilka). W porównaniu z MFoMT – czysta sielanka!

W MFoMT mogliśmy paść ofiarą śnieżyc czy tornad, które bałaganiły nam po polu i zmuszały zwierzęta do jednego dnia głodówki (nie można było wówczas wychodzić z domu) – nie dość więc, że trzeba było na nowo oczyszczać pole (choćby przenosić kamienie, które przyniosła trąba powietrzna), to jeszcze zwierzęta były niezadowolone (mogły też się rozchorować).
W HoLV nasze pole miało śmiesznie małą powierzchnię, nie wymagało oczyszczania ani też nic mu nie zagrażało.

W MFoMT musieliśmy sami przygotować pastwisko z części pola, grodząc je (z materiałów, które trzeba było najpierw zebrać) - by zwierzęta się nie rozłaziły - i zasiewając trawą. Ponieważ wszystko zależało od woli gracza, każde pole wyglądało inaczej – w ogóle nie trzeba było robić pastwiska, jeśli się nie chciało (ja przygotowałam jedno tuż przed oborą, z ogrodzeniem z bali drewna, a z kamieni utworzyłam miejsce, w którym spokojnie biegały zadowolone kury).
W HoLV o niczym takim nie ma mowy – dostajemy malutkie pole i oddzielne, wiecznie porastające trawą pastwisko w osobnym miejscu. Nie możemy nic urządzić na własną rękę, ani prawdziwie naszym polem gospodarować. Wyzwanie żadne i satysfakcji za grosz!

W MFoMT cieszyły małe, pomysłowe szczegóły – jak dziki pies, który losowo pojawiał się w nocy i mógł zaatakować żywy inwentarz (kamienne ogrodzenie dla kur bardzo się przydało!). Mogliśmy napuścić na niego naszego własnego psa i patrzeć, jak oba śmigają po polu (wyglądało to przezabawnie!). W ogóle wychodzenie w nocy miało swój urok – dźwięki nocy, spokój, cisza, nastrój... Z innych detali przypomina mi się zabawna noworoczna gra z nagrodami, w którą grało się za pośrednictwem telewizora, albo mały hazard u Chińczyka w porcie (chociaż chyba wersja FoMT była pozbawiona tej postaci, dodano ją w wersji dla dziewcząt).
W HoLV nie ma takich atrakcji – pies przydaje się do szukania tzw. „power berries”, które zwiększają naszą siłę i wytrzymałość (zebranie wszystkich w MFoMT było prawdziwym wyzwaniem! – nie ograniczało się to do banalnego wytresowania psa, by po prostu znajdywał je w poszczególnych miejscówkach!)  bądź innych przedmiotów (np. trufli), które mogliśmy sprzedać. Pies nie jest jednak naszym obrońcą (bo nic nam nie zagraża) i – co najgorsze – nie możemy już startować już z nim w zawodach w łapaniu frisbee, jak to miało miejsce w MFoMT. Nie wspominając o tym, że pies z MFoMT to sama słodycz (a te jego przesłodkie „hau-hau”)!

W HoLV rozbudowano zawody konne – trzeba regularnie trenować konia, by miał jakiekolwiek szanse na wygraną, mamy też większe pole działania na torze. Niby to nie jest takie złe. Ale już to, że obstawiać możemy jedynie na jednego konia, jest, zwłaszcza, że w HoLV o wiele trudniej niż w MFoMT  przychodzi nam zdobywać drewno – zwłaszcza w początkowym etapie gry (drewno można wygrać na wyścigach).
Rozwinięto też łowienie ryb, przemieniając je w małą mini gierkę. Przyznaję, że to akurat jest dużo lepsze niż w MFoMT. Ale dlaczego licznik „złowień” staje na 999 sztuce? I czemu nie dostajemy nagrody za złapanie wszystkich dostępnych w grze gatunków? Szkoda, że nikt o tym nie pomyślał, a przecież jakiś specjalny przedmiot-nagroda byłby świetną motywacją do łowienia i dopełnieniem osobistej satysfakcji.

MFoMT bezapelacyjnie wygrywa w kwestii grafiki i ogólnej koncepcji artystycznej. Nie mówię, że trójwymiarowa grafika z HoLV jest zła, ale w porównaniu z sielskim, pogodnym i dopracowanym dwuwymiarowym światem MFoMT wypada ona po prostu blado. Otoczenie jest przyjemniejsze dla oka, a zwierzęta po prostu urocze – tłuste, rysunkowe krówki z małymi oczkami stały się zresztą znakiem rozpoznawalnym serii, i zbliżone do naturalnego wyglądu krowy z HoLV są przy nich zwyczajnie brzydkie. A poza tym... dlaczego koń z HoLV cały czas idiotycznie się uśmiecha?!

MFoMT miał dla nas konkurs na najlepszą krowę i kurze zapasy w ringu (!). HoLV jest pozbawiony takich rozrywek. Wielka szkoda.

Z innych rzeczy przypomina mi się kupowanie rzeczy z telesklepu w MFoMT. Nie dość, że skompletowanie wszystkich przyborów kuchennych zabierało trochę czasu, trzeba było jeszcze czekać na odpowiednią ofertę w telewizji, pobiec do miasteczka, by skorzystać z telefonu i zamówić to, co danego dnia prezentowano (i jeszcze mieć na to pieniądze!). Co prawda w HoLV na początku doskwiera nam brak gotówki, ale potem możemy cierpieć wręcz na jej nadmiar – nie możemy zmienić wyglądu okien czy psiej budy ani nawet ciułać milionów (!) na domek w górach czy na plaży. Poza tym stolarzowi przebudowanie domu czy stodoły nie zajmuje już kilku dni (jak w MFoMT) i wszystko jest gotowe na następny ranek.

Podsumowując – “Harvest Moon More Friends of Mineral Town” (tudzież „Harvest Moon Friends of Mineral Town”) to wspaniała, dopieszczona gra. Co prawda, jak w całej serii, rządzi nią powtarzalność i rutyna, to jednak dzięki urzekającemu nastrojowi i tym wszystkim drobnym szczegółom, które w niej się pojawiają (farmer zaśnie na trawie, jeśli będziemy przez chwilę bezczynni, co odnowi jego siły; wolno nam uderzyć burmistrza młotkiem za głupi żart na początku gry; wrzucając ogórki do jeziora możemy zaprzyjaźnić się z kappą, czyli japońskim wodnikiem...) gra zdobywa dość naszej sympatii, by z przyjemnością wspominać ją po latach. W porównaniu z nią „Harvest Moon Hero of Leaf Valley” jawi się jako gra uboga i znacznie łatwiejsza. Być może byłaby odpowiedniejszym wyborem dla młodszych graczy.


Jakiego Harvesta wyczekuję?

Seria właściwie stoi w miejscu. Z jednej strony, trudno się dziwić producentom – nie wprowadzają nowości, a gry i tak sprzedają się bardzo dobrze: to po się męczyć? Z drugiej – ile razy można grać niemal dokładnie w to samo? Moje wnioski to tylko pobożne życzenia, jednak tego życzyłabym sobie po nowym Harveście:

- dwuwymiarowej, dopieszczonej grafiki – mało realne, zważywszy na ogólną presję i trend trójwymiarowości, ale pomarzyć można. Nie za bardzo rozumiem dlaczego kanciasty trójwymiar ma być lepszy od naprawdę dopracowanego dwuwymiaru, w którym, chociażby ręcznie malowanymi tłami, można zawrzeć mnóstwo szczegółów. Spójrzmy chociażby na screeny z najnowszej części serii Atelier, która ukazała się na PS3 – w porównaniu ze starym, dwuwymiarowym „Atelier Iris 3” na PS2, wygląda to momentami wręcz koszmarnie.

- dopracowanych szczegółów: to, że pozostający w bezruchu farmer z MFoMT kładzie się na ziemi i zaczyna smacznie spać (i odnawiać siły), może się wydawać mało istotne, ale jednak pokazuje, że ktoś nad tym pomyślał (logicznie pomyślał), wdrożył ten pomysł i zadbał o przygotowanie stosownej animacji. Ktoś pomyślał również o tym, że w nocy nie powinna grać wesoła muzyczka, ale towarzyszyć nam winny dźwięki lasu – niby banał a wrażenie bardzo dobre. Czemu czegoś tak prostego zabrakło w HoLV?

- szerszych możliwości rozgrywki: konkurencji z innymi farmerami, kilku możliwości rozwoju farmy (np. utworzenie gospodarstwa agroturystycznego), lepszego wpływu na otoczenie (zawieranie umów handlowych, walczenie o wyłączność na dostawy w sklepie, najmowanie ludzi do pracy w polu – to wszystko to tylko przykłady rozległych możliwości!). Wypuszczony niedawno „Harvest Moon Grand Bazaar”, w którym silniejszy nacisk położono na sprzedaż (na tytułowym bazarze), to wciąż zbyt małe zmiany w serii.

- więcej życia: niech z naszego postępowania wynikają jakieś konsekwencje, niech zaistnieje wola i wybór – najprostszym przykładem mógłby być wybór: ofertę którego dostawcy paszy przyjmiemy – przełożyłoby się na to sytuację miasteczka i osobiste relacje z mieszkańcami (niech dadzą nam szansę zostania chociażby burmistrzem!).

- niech złowienie wszystkich gatunków ryb będzie wreszcie nagradzane! Proponuję też wprowadzić jakieś atrakcje dla miłośników przyrody, np. możliwość wypatrzenia w lesie czy na polu wszystkich dostępnych gatunków ptaków, co zaliczałoby się w jakimś ornitologicznym notesie – i co oczywiście byłoby nagradzane!

- niech WRESZCIE będzie jakiś pożytek z małżonka – niech przynosi pensję do domu lub niech istnieje prosty system komend, które można mu wydawać (wydój krowy, wyrwij rzepy, itd.). Na razie w serii istnieją takie idiotyzmy, przez które małżonek jest dla gracza ciężarem a nie żadną pomocą i pełni co najwyżej rolę bezużytecznego mebla (widzimy go wewnątrz domu). W MFoMT wyszłam za Cliffa, który pracował w winiarni, ale pensji do domu nie przynosił. Natomiast jeśli CODZIENNIE nie dawało się mu prezentu, jego „poziom miłości” gwałtownie spadał. Po co mi taki mąż?! Zaś w HoLV, jeżeli oświadczymy się właścicielce sklepu z nasionami, od razu usłyszymy z jej ust, że nie dostaniemy od niej absolutnie nic za darmo i nadal będziemy musieli płacić za nasiona. To po co brać z nią ślub?!

- niech da się bardziej kreatywnie wykorzystywać ziemniaki (che, che, che...).

Jakiego Harvesta nie kupię?

Nic z nowego odgałęzienia serii o podtytule „Rune Factory”.
Nie, naprawdę, jeśli już godzę się na grę w dojenie przesłodkich, tłuściutkich krówek, to już nie na bieganie w tym samym czasie z mieczem po jaskiniach, tłuczenie gremlinów i hodowanie jakichś owcopodobnych mutantów.

Jaki mnie interesuje?

„Futago no mura” zapowiada się bardzo sympatycznie (można hodować lamy!).