„Resident Evil 4” dowiódł, że nawet jeśli
postać nie potrafi chodzić i strzelać (bądź przeładowywać broni) jednocześnie, i
tak można stworzyć fantastyczną grę na najwyższym poziomie. Bohaterowie
„Resident Evil 5”
nadal nie nabyli podzielności uwagi umożliwiającej im poruszanie się i
eliminowanie wrogów w tym samym czasie. Za to gracze otrzymali możliwość
kooperacji. I to był strzał w dziesiątkę.
Co prawda twórcy zdążyli -
jeszcze w fazie produkcji - naobiecywać potencjalnym nabywcom mnóstwo gruszek
na wierzbie (jak choćby to, że temperatura i światło będą mieć wpływ na
rozgrywkę!), ale kooperacja pozwoliła wybaczyć zarówno niedotrzymanie obietnic,
jak i kompletny brak grozy w tym niby survival horrorze. Granie w dwie osoby,
nieważne czy idzie o split-screen czy o tryb online, jest świetne, działa
płynnie i dostarcza masę pozytywnych emocji. Grę można oczywiście przejść w
pojedynkę, ale sterowany przez konsolę partner potrafi momentami napsuć nieco
krwi, choć nie daje powodów do nagminnej frustracji.
Gra jest naładowana akcją i
doprawdy pod względem rozgrywki niewiele jej można zarzucić – może to, że jest
odczuwalnie zbyt krótka – człowiek pograłby sobie jeszcze na split-screenie,
ale na myśl, że po raz n-ty mamy przemierzać te same, niezbyt liczne, obadane
już ze wszystkich stron miejscówki, zwyczajnie odechciewa się tego (a tryb Mercenaries,
choć całkiem wciągający, nie jest w stanie złagodzić uczucia niedosytu).
Ogromna szkoda, że twórcy nie wykorzystali też potencjału, jaki daje kontynent afrykański
– co prawda można napotkać potworną hienę, ale nie ma co liczyć na zmutowane
żyrafy, słonie czy lwy. Ach, dlaczego?!
Pod względem wizualnym tytuł
prezentuje się ślicznie, a brzmi co najmniej dobrze. Nawet pomimo archaicznych
rozwiązań, niewykorzystanego potencjału i dotkliwie odczuwalnej krótkości, RE5
należy do czołówki najlepszych gier obecnej generacji.