sobota, 9 lutego 2013

Corpse Party - Book of Shadows



Podeszłam z dużą życzliwością do pierwszej odsłony „Corpse Party” ze względu na staroszkolną oprawę i rozgrywkę oraz osobisty sentyment do azjatyckich horrorów. Niestety, trudno jest znaleźć cokolwiek, co usprawiedliwiałoby wydanie (i wciskanie graczom za ciężkie pieniądze!) podobnego gniota jakim jest „Book of Shadows”.

Teraz już wiem, jak tłumaczyć kłujące po oczach luki fabularne z pierwszej części – twórcy zamierzali od początku rozciągnąć odkrycie całej tajemnicy na parę kolejnych tytułów, podrzucając to tu, to tam nędzne ochłapy informacji (wyszło już nawet anime). Po trochu można to zrozumieć. Scenariusz „Book of Shadows” jest jednak żenujący. Oto bowiem otrzymujemy siedem rozdziałów zupełnie niepotrzebnie i bezsensownie rozwijających wątki z poprzedniej części, w których miast odkrywania tajemnicy przeklętej szkoły, chodzi jedynie o festiwal okropności. Kiedy jednak gracz przebrnie przez zupełnie bezsensowne i zbyteczne opisy bezwzględnej przemocy (musząc co chwila czytać, jak to boli, gdy obdzierają cię ze skóry żywcem bądź wylewają wrzący olej na twarz, czy też rozrywają żywe ciało na strzępy), na ostatek - w dodatkowym rozdziale, który odblokowuje się dopiero po odkryciu wszystkich możliwych zakończeń (pełnych bólu, krwi i... w zasadzie niczego więcej) rzuca mu się w twarz – „istnieje coś takiego jak średniowieczna księga czarnej magii zwana Book of Shadows”. A potem pojawia się napis „To be continued”.

Przyznam, że opadły mi ręce. Już w poprzedniej części gry podsunięto nam bowiem podpowiedź, że kluczem do całej tajemnicy jest ród posiadający zdolności paranormalne i parapsychiczne, a teraz wydałam pieniądze tylko po to, by czytać nowe opisy bólu i tortur postaci z pierwszej części i by w ostatnich minutach gry (!!!) dowiedzieć się (informacja rzucona jakby z łaski!), że ród ów miał dostęp do niebezpiecznej, okultystycznej wiedzy. No, błagam!

Szczerze mówiąc, w ogóle fabuła (z niepotrzebnymi odniesieniami do realnego okultyzmu) zdaje się tu jedynie pretekstem dla kolejnych opisów okropieństw i kaźni – nic nie usprawiedliwia wałkowania na powrót męczarni tych samych postaci, z których dodatkowo robi się kompletnych idiotów z amnezją (odnoszę się tu do kretyńskiego, najzupełniej na siłę wciśniętego wątku nauczycielki, a także do imbecyla świadomego istnienia pętli czasowej), a które absolutnie nie wnoszą sobą nic nowego i niewymuszonego do scenariusza. Najgorzej wyszło to w przypadku głównego wroga – postać ta miast być choć trochę straszną, jest zaledwie irytującą.

Ponieważ sama gra zmieniła się z przygodówki w „play-novel”, czyli właściwie video-opowieść (szkoda że tak żenującą!), samej rozgrywki jest tu niewiele: poruszamy się po statycznych planszach przedstawiających puste, nudne i wcale nie straszne (wygląda na to, że poza rozsiewaniem bólu i rozlewaniem krwi, twórców kompletnie nie interesowała straszenie) pomieszczenia szkoły, po których musimy przesuwać małym celowniczkiem, poszukując czegoś, co pomoże nam posunąć akcję do przodu. Gra nie ma żadnej instrukcji, więc jeśli gracz nie zorientuje się sam, że tzw. darkning meter, widoczny jedynie przy ekranie zapisu gry, napełnia się na jego niekorzyść (można bowiem pomylić go z jakimś miernikiem postępu w danym etapie), może się zdziwić, czemu zalicza nagły „game over”.

Okrucieństwo nie świadczy o wyobraźni, lecz raczej o kompletnym jej braku – i to tłumaczy, czemu gra nuży i wlecze się bez sensu, prowadząc donikąd. Przemilczając krwawe i paskudne opisy oraz nic nie wnoszące dialogi między postaciami, jest przeraźliwie nudno, pusto i głucho.

Trudno mi wysunąć jakikolwiek argument w obronie tego tytułu, a tym bardziej nie widzę powodu, by zachęcić kogokolwiek do wydawania pieniędzy i marnowania czasu na podobną grę.

Ocena: 2/10