Podeszłam z dużą życzliwością do
pierwszej odsłony „Corpse Party” ze względu na staroszkolną oprawę i rozgrywkę
oraz osobisty sentyment do azjatyckich horrorów. Niestety, trudno jest znaleźć
cokolwiek, co usprawiedliwiałoby wydanie (i wciskanie graczom za ciężkie
pieniądze!) podobnego gniota jakim jest „Book of Shadows”.
Teraz już wiem, jak tłumaczyć
kłujące po oczach luki fabularne z pierwszej części – twórcy zamierzali od
początku rozciągnąć odkrycie całej tajemnicy na parę kolejnych tytułów,
podrzucając to tu, to tam nędzne ochłapy informacji (wyszło już nawet anime). Po trochu można to zrozumieć. Scenariusz „Book of
Shadows” jest jednak żenujący. Oto bowiem otrzymujemy siedem rozdziałów
zupełnie niepotrzebnie i bezsensownie rozwijających wątki z poprzedniej części,
w których miast odkrywania tajemnicy przeklętej szkoły, chodzi jedynie o
festiwal okropności. Kiedy jednak gracz przebrnie przez zupełnie bezsensowne i
zbyteczne opisy bezwzględnej przemocy (musząc co chwila czytać, jak to boli,
gdy obdzierają cię ze skóry żywcem bądź wylewają wrzący olej na twarz, czy też
rozrywają żywe ciało na strzępy), na ostatek - w dodatkowym rozdziale, który odblokowuje się dopiero po odkryciu wszystkich możliwych zakończeń (pełnych bólu, krwi i... w zasadzie niczego więcej) rzuca mu się w twarz – „istnieje
coś takiego jak średniowieczna księga czarnej magii zwana Book of Shadows”. A
potem pojawia się napis „To be continued”.
Przyznam, że opadły mi ręce. Już
w poprzedniej części gry podsunięto nam bowiem podpowiedź, że kluczem do całej
tajemnicy jest ród posiadający zdolności paranormalne i parapsychiczne, a teraz
wydałam pieniądze tylko po to, by czytać nowe opisy bólu i tortur postaci z
pierwszej części i by w ostatnich minutach gry (!!!) dowiedzieć się (informacja
rzucona jakby z łaski!), że ród ów miał dostęp do niebezpiecznej,
okultystycznej wiedzy. No, błagam!
Szczerze mówiąc, w ogóle fabuła (z niepotrzebnymi odniesieniami do realnego okultyzmu) zdaje się tu jedynie pretekstem dla kolejnych opisów okropieństw i kaźni – nic
nie usprawiedliwia wałkowania na powrót męczarni tych samych postaci, z których
dodatkowo robi się kompletnych idiotów z amnezją (odnoszę się tu do
kretyńskiego, najzupełniej na siłę wciśniętego wątku nauczycielki, a także do imbecyla
świadomego istnienia pętli czasowej), a które absolutnie nie wnoszą sobą nic
nowego i niewymuszonego do scenariusza. Najgorzej wyszło to w przypadku
głównego wroga – postać ta miast być choć trochę straszną, jest zaledwie
irytującą.
Ponieważ sama gra zmieniła się z
przygodówki w „play-novel”, czyli właściwie video-opowieść (szkoda że tak
żenującą!), samej rozgrywki jest tu niewiele: poruszamy się po statycznych
planszach przedstawiających puste, nudne i wcale nie straszne (wygląda na to, że
poza rozsiewaniem bólu i rozlewaniem krwi, twórców kompletnie nie interesowała
straszenie) pomieszczenia szkoły, po których musimy przesuwać małym
celowniczkiem, poszukując czegoś, co pomoże nam posunąć akcję do przodu. Gra nie
ma żadnej instrukcji, więc jeśli gracz nie zorientuje się sam, że tzw. darkning
meter, widoczny jedynie przy ekranie zapisu gry, napełnia się na jego
niekorzyść (można bowiem pomylić go z jakimś miernikiem postępu w danym
etapie), może się zdziwić, czemu zalicza nagły „game over”.
Okrucieństwo nie świadczy o
wyobraźni, lecz raczej o kompletnym jej braku – i to tłumaczy, czemu gra nuży i
wlecze się bez sensu, prowadząc donikąd. Przemilczając krwawe i paskudne opisy
oraz nic nie wnoszące dialogi między postaciami, jest przeraźliwie nudno, pusto i głucho.
Trudno mi wysunąć jakikolwiek
argument w obronie tego tytułu, a tym bardziej nie widzę powodu, by zachęcić
kogokolwiek do wydawania pieniędzy i marnowania czasu na podobną grę.
Ocena: 2/10