Cieszę się, że nie jestem wielką
fanką serii AC. A to dlatego, że po ukończeniu części z trójeczką w tytule
jestem bardzo rozczarowana. Gdybym była fanką, byłabym niewyobrażalnie
rozczarowana.
Zacznijmy od fajnych rzeczy, są aż
dwie.
MISJE MORSKIE (Naval Missions)
Na początku skrzywiłam się, bo
walenie z armat ma się wszak do skrytobójstwa (a czyż nie o to miało pierwotnie
chodzić w sadze o asasynach?) jak pięść do nosa. Ale potem zobaczyłam rozhukane
morze podczas sztormu i statki miotane falami. Coś pięknego! Do tego ta prościutka
zręcznościówka w likwidowanie wrogich okrętów ogromnie wciąga i daje masę
frajdy. Aż żal ściska, że misji jest tak śmiesznie mało, a co gorsza – nie da
się swobodnie popływać sobie statkiem po morzu, by podziwiać wspaniałą pracę
grafików i programistów. To właśnie misje morskie i nic innego sprawiły, że w
ogóle zaczęłam się interesować nadchodzącym AC4. Świetna, ale krótka zabawa.
POLOWANIE.
Polowanie to kolejna, szalenie
wciągająca atrakcja, skutecznie odciągająca gracza od fabuły. Mamy wnyki, łuk i
strzały, przynętę, skakanie na zwierza z konia czy z drzewa, ściganie saren,
QTE w walce z niedźwiedziami... Przyznać jednak należy, że to nie sam system
łowów zapewnia frajdę, ale niezamierzone idiotyzmy, którymi cieszy nas wirtualny
amerykański las. Zdarzają się tu bowiem nierzadko takie sytuacje, że po użyciu
przynęty, znikąd wyskakuje 10 jeleni. Pod nogami pałętać się może takie mrowie
bobrów, zajęcy czy szopów, że aż dziw, iż bohater nie ślizga się po nich, jak
po rozrzuconych gęsto kostkach mydła. Często sarna wskakuje ci niemal w
ramiona, bylebyś tylko poderżnął jej gardło. Żbiki są niebywale agresywne i
gryzą bohatera w głowę (!) do krwi, zaś zagęszczenie pum i niedźwiedzi jest
wręcz groteskowe. Innymi słowy – jaja jak berety i ubaw po pachy.
No to teraz przyjrzyjmy się
reszcie gry.
RZECZ KARYGODNA
Pojedynczy save. Nie wiem, czemu
nikt za to nie piętnuje programistów. A należy! Zdarzyła się przerwa w dostawie
prądu podczas grania. I co? I od razu nerwy, czy ten save nie ulegnie uszkodzeniu.
Znowu!
RZECZY (TAK JAKBY) POPRAWIONE
Wspinaczka - bardziej płynna i mniej wymagająca, bohater
właściwie sam się wszystkim zajmuje, wreszcie usprawniono skok w tył.
Walka – adwersarze mają różne
bronie przez co wymagają też nieco innej strategii.
Aspekt ekonomiczny – pozyskujemy
rzemieślników do naszej osady, zdobywamy nowe przepisy, kupujemy surowce,
wyrabiamy przedmioty na handel i odblokowujemy nowe bronie.
Tylko co z tego?!
Nie mamy miejscówek znanych z
poprzednich części (jak grobowce Templariuszy), gdzie moglibyśmy docenić
wspinaczkę, która dawniej momentami frustrowała, przeciwnicy to nadal banda
idiotów, otwarte starcia to żadne realne zagrożenie (to po co się skradać i
ukrywać?!), zaś wyrabianie przedmiotów i wysyłanie konwojów jest zwyczajnie
niewygodne, a za zarobione pieniądze JAK ZWYKLE nie ma co kupować.
NIC DO ROBOTY
Niby asasyn, a skrytobójstw jak
na lekarstwo. Zamiast przedzierać się niepostrzeżenie i wykańczać przeciwników
z ukrycia, szybciej i prościej załatwiać wszystko metodą „huzia-na-Józia”.
Pobocznych zleceń na zabójstwo właściwie nie ma, za to możemy zrywać kwiatki
dla wybranki zakochanego górnika, sprowadzać lekarza do rodzącej kobiety i
roznosić ludziom listy. Tragedia tym większa, że - jak zwykle w tej serii - nie
uświadczymy tu ni drobiny humoru, który pomógłby to przełknąć. Straszne. Twórcy
mieli co prawda jeszcze takie pomysły, jak chodzenie po podziemnym, przeraźliwie
nudnym i pustym labiryncie i mierzenie się z Waszyngtonem w rzucaniu piłeczkami
(!), ale wierzcie mi – nie ma żadnego powodu, by tracić czas na coś tak
bezsensownego i absolutnie nie zabawnego. Z innych żenujących dodatków należy
wymienić żmudne i niewygodne włamywanie się do skrzyń czy absolutnie do niczego
niepotrzebne kolekcjonowanie orlich piór, po które trzeba się wspinać do gniazd.
Aha, możecie też gonić kartki papieru rozwiane wiatrem. Nie, naprawdę.
Prawdziwe życie skrytobójcy pełną gębą.
ETAPY DESMONDA
Tragedia. Zmuszanie graczy do
przechodzenia tak wybitnie źle zaprojektowanych, kompletnie do niczego
niepotrzebnych, przeraźliwie sztucznych etapów, powinno być zabronione.
SCENARIUSZ
Scenariusze, postaci i dialogi
zawsze były słabą stroną serii, ale to, co oferuje trójka momentami przechodzi
ludzkie pojęcie. Fabuła leży i kwiczy i aż dziw, że nie wychodzi z siebie, by
trzasnąć drzwiami w oburzeniu. Ostateczna potyczka z szalonym naukowcem z
pierwszej części, wtargnięcie do korporacji Abstergo (która trzęsie światem, a
której żołnierze potrafią wystrzelić od czasu do czasu jeden niecelny pocisk na
kilka minut) tudzież ocalenie Ziemi przez Desmonda (do czego wszystko
zmierzało) nie mieści się nawet w kategoriach kiepskiego żartu. Za coś takiego
scenarzyści powinni zostać nagrodzeni jakimiś fikuśnymi „czapkami hańby”, w
których kazano by im paradować publicznie przez miesiąc lub dwa. Dno i
dwadzieścia metrów mułu to mało powiedziane. Jedno z najgorszych zakończeń w
ogóle.
GŁUPOTA
Już pomijam to, że przez twórców
prawdziwi Templariusze wirują w grobach, zamiast się ledwie przekręcać, ale czy
naprawdę wszyscy w studio mają tak głębokie poważanie dla obiektów ludzkiej
czci, że przerasta ich myśl, iż stąpanie po symbolu krzyża przy wspinaczce na
kościoły (chociaż można by spokojnie stanąć obok), może być dla niektórych
problemem? Skąd ten brak elementarnej ludzkiej wrażliwości?
INNE ŻALE
Zabrano moje ukochane trujące
strzałki, które dawały tyle radości, zaś sceny bitewne są... żałosne. Trailer
zapowiadający grę tylko pogłębia uczucie rozczarowania. Na podobne zagrywki
istnieje tylko jedno słowo – oszustwo.
PODSUMOWANIE
Przyznam, że ponieważ jest to
KOLEJNA JUŻ część serii, świadcząca o tym, że twórcy nie tylko nie chcą
wyciągać żadnych wniosków, ale dziwnie cieszy ich jazda po równi pochyłej (po
co się męczyć, skoro marketing i tak sprzeda tytuł?), a scenarzyści tworzą
fabułę na kolanie i od niechcenia, czwórka i tak byłaby chyba zbyt dobrą oceną.
Ale misje morskie i polowanie zasługują na to jedno oczko wyżej. Tak czy
inaczej – rozczarowanie niebywałe.
Ocena: 5/10